Trociowa Przygoda 2015

Trociowa Przygoda 2015

Miesiące oczekiwania, kompletowanie zestawu trociowego, doposażanie pudełka w przynęty, czytanie artykułów i przeglądanie forów na temat troci oraz uzupełnianie wiadomości o tym gatunku, był czasem moich przygotowań do tej wyprawy. Ten "wędkarski sylwester" nowo rozpoczynającego się sezonu był coraz bliżej, a każdy dzień oczekiwania dawał coraz to większą nadzieję na spotkanie z tą przepiękną rybą.

Jak wiadomo, troć nie jest rybą łatwą do złowienia. Trzeba poświęcić wiele trudu i godzin spędzonych nad wodą. Nawet dla łowiących regularnie ten gatunek, każdy sezon jest lekcją nauki z których starają się wyciągać jak najwięcej wniosków, a jak wiadomo trzeba mieć również wędkarskiego "farta". Idąc śladem doświadczonych kolegów po kiju, jako początkujący śmiałek trociowej przygody, starałem się w tym krótkim czasie podpatrzeć jak robią to fachowcy i wysłuchać każdej najmniejszej udzielanej mi wskazówki. Przed wyprawą musiałem oczywiście pomyśleć o tym, gdzie będę łowił, ułożyć jakiś plan i ruszać w bój. Wybór łowiska padł na Drwęcę, nie tylko z racji bliskiego jej położenia względem mojego miejsca zamieszkania, ale również z powodu zasłyszanych informacji  o złowionych tam pięknych okazach troci. Doniesienia z otwarcia sezonu i ryb złowionych już pierwszego dnia, rozbudziły moją wyobraźnię. W końcu przyszła ta chwila. Zatem w drogę!

Po dojechaniu na miejsce mojej lokacji, spotkałem się z Marcinem Gałką, twórcą znakomitych trociowych przynęt wahadłowych, a zarazem wprawionym łowcą troci. Zaopatrzony w przynęty Marcina, po kilkunastu minutach rozmowy o tym co działo się do tej pory nad wodą, umówiłem się z nim na wspólne łowy następnego dnia.

Nazajutrz z rana dojechali do nas także Kamil Walicki wraz z kolegą Tomkiem Felczyńskim i po szybkim zlokalizowaniu nas nad wodą, dołączyli do wspólnych łowów. Łowił z nami także kolega Maciek, miejscowy nieustępliwy zapaleniec trociowania, który opowiadał mi podczas wyprawy o trociach wyciągniętych z konkretnych miejsc, na których akurat łowiliśmy.  Pomimo niezbyt korzystnych warunków panujących w wodzie, spowodowanych jeszcze spływającą krą, mój optymizm nie wygasł. Pierwsze minuty nad wodą poświęciłem na wysłuchaniu cennych wskazówek nowo poznanego kolegi Marcina, dotyczących miejsc najchętniej wybieranych przez trocie. Marcin, zdradził mi również parę sekretów dotyczących prowadzenia przynęt i uatrakcyjnianiu jej pracy. Próbę skuszenia troci do brania rozpocząłem od przynęt wahadłowych. Rzucanie przynętą wahadłową pod przeciwległy brzeg i ściąganie jej wachlarzem do siebie, tak aby podczas tej drogi "szła" przy samym dnie, to klasyczny sposób, który ja nieco (za radą Marcina) podrasowałem delikatnymi podszarpnięciami  i przytrzymaniami. Niestety nie przynosiło to pożądanego efektu. Żadna troć nie skusiła się również na piękne woblery o agresywnej, mocnej pracy. Ten dzień był pokonaniem paru kilometrów wzdłuż rzeki bez kontaktu z rybą. Słyszeliśmy jedynie o kilku pojedynczych rybach złowionych tego dnia. Po całodniowym maszerowaniu nad wodą pojechaliśmy na zasłużony odpoczynek, gdzie dojechał do nas Kamil Piekut.

Drugi dzień postanowiliśmy zacząć w tym samym miejscu jednak z drugiego brzegu. Nie było łatwo, ponieważ obfite opady deszczu pogarszały komfort łowienia.  No cóż. pogoda, pogodą, ale ryby nie dopisywały. Może było to spowodowane zbyt gwałtownym spadkiem ciśnienia? Niby trocie należą do ryb, które lubią lekko spadające ciśnienie, ale akurat w tym przypadku, sprawdzając dane meteorologiczne, ten spadek był naprawdę znaczący. Po całym dniu spędzonym nad wodą z nadzieją na branie, musieliśmy dać za wygraną. Nawet zmiana, znacznie oddalonych od siebie miejsc rzeki, nie przyniosła sukcesu.

Znów nam się nie udało. Każdy przeciętny człowiek zniechęcił by się po dwóch dniach bez brania i odpuścił, ale nie ja! Tegoż właśnie dnia, byłem świadkiem holu troci. Wędkarz, który wyjął rybę bardzo cieszył się ze swojej zdobyczy, mówiąc: "piąty sezon i w końcu jest!" Ogarnęło mnie lekkie przerażenie, ale zdałem sobie zarazem sprawę jak bardzo ciężko jest  o tą rybę. Zrozumiałem, że muszę "wychodzić" swoje, więc mimo wszystko zmotywowało mnie to do działania! Po powrocie do "domu" i zjedzeniu ciepłego posiłku, pożegnaliśmy się z Kamilem Walickim i kolegą Tomaszem Felczyńskim, którzy musieli wracać do swoich obowiązków pozostawionych w Warszawie. Bardzo miłą atmosferę i humor naszych towarzyszy, którzy odjechali, zrekompensowali nam Radek Witólski i Łukasz Kozłowski, którzy dosłownie wyrywając się z domów, dojechali po drugim dniu naszej tułaczki nad rzeką. Radek nad Drwęcą był już na otwarciu sezonu trociowego i po pięciu dniach przerwy, głodny sukcesu, zacierał ręce na myśl o ponownej szansie na spotkanie z trocią.  Nowy dzień, nowa nadzieje. walka trwa! Kolejny dzień zaczęliśmy na odcinku poniżej mostu kolejowego, na który to zabrał nas Radek, znając ze swojej wcześniejszej wyprawy, więcej ciekawych miejsc niż my. Malownicza rzeka Drwęca i obrazy jej nabrzeża, strome i wysokie burty, zwalone drzewa w wodzie, piękne ostre zakręty rzeki, aż pachniały pływającymi tam trociami.

Po około dwóch godzinach machania wędkami, kolega Łukasz musiał wrócić się po zapasowy kołowrotek, gdyż pechowo odkręciła mu się nakrętka od rączki kołowrotka, a to uniemożliwiało dalsze łowienie. Postanowiliśmy wspólnie, że ja z Radkiem udamy się brzegiem rzeki w dół w stronę mostu autostradowego, a Łukasz z Kamilem podejdą do auta wziąć zapasowy kołowrotek i zjadą od razu pod most oczekując na nas. No i proszę, miejscówka pod mostem okazała się dla Kamila strzałem w dziesiątkę! Łowiąc z Radkiem dostaliśmy informację od Kamila o jego sukcesie. Piękna 64 cm troć,  bardzo nas ucieszyła, bo była to pierwsza ryba naszej łowiącej "ekipy". Byliśmy już niedaleko chłopaków, więc postanowiliśmy od razu udać się do nich. Z uśmiechem na twarzy oglądaliśmy zdjęcia troci, którą Kamil sfotografował przed wypuszczeniem, gratulując mu sukcesu. Jak wiadomo podniosło to nasze morale, a szczególnie moje po trzech dniach bez kontaktu. Nadzieja umiera ostatnia! Na kolejną troć nie czekaliśmy zbyt długo. Radek w końcu "wychodził" swoją rybę, którą wyholował dosłownie z pod nóg Łukasza. Pięknie! Zaczyna się coś dziać! Nieco mniejsza 62 cm troć, po krótkiej sesji zdjęciowej z jej łowcą, również trafiła do wody. Podekscytowany tymi wydarzeniami, starannie obławiałem każdy odcinek rzeki, zmieniając co jakiś czas przynęty. Różnorakie blachy zamieniałem na woblery i na odwrót. Nie pomogło mi to i tym razem. Zmęczony, ale i ucieszony rybami kolegów znowu znad wody wracałem "o kiju" powtarzając sobie: "Nadzieja umiera ostatnia!"

Czwarty i ostatni dzień, był bardzo nie udany pogodowo. Bardzo silny, a momentami porywisty wiatr utrudniał rzucanie przynętami, które nieraz lądowały na gałęziach drzew, zamiast w wodzie. Taki urok wędkarstwa. Nie znając wody również traci się nieco przynęt, ale jak to mówili nam nasi miejscowi koledzy, trzeba zapłacić "frycowe". Nasz ostatni dzień zaczęliśmy  od razu przy moście autostradowym, gdzie Radek  z Kamilem mieli poprzedniego dnia kontakt z rybą. Obławiając sukcesywnie wodę i idąc w dół rzeki, napotykaliśmy na coraz piękniejsze odcinki Drwęcy. Zmęczenie po tych wszystkich dniach spędzonych od świtu do zmroku nad wodą dawało o sobie znać, ale moja zawziętość cały czas kazała mi próbować i nie poddawać się. Tego dnia jednak nikomu z nas nie udało się przechytrzyć żadnej troci. Co tu dużo ukrywać, nie doczekałem się niestety upragnionej ryby przez cały ten wyjazd, na którą bardzo liczyłem. Miałem nadzieję, ale nie wyszło. Czy nadzieja umarła? Otóż nie! Pomimo braku kontaktu z rybą, uważam, że była to dla mnie bardzo dobra lekcja. Poznałem nowe, bardzo piękne łowisko jakim jest rzeka Drwęca, poznałem znakomitych ludzi - naprawdę dobrych wędkarzy, od których mogłem podpatrzeć trochę i wzbogacić swoje skromne doświadczenie. Sądzę, że taki wyjazd był inwestycją na przyszłość, a brak ryby tylko zahartował we mnie ducha walki.

Podczas całej tej wyprawy, dało się czuć naprawdę bardzo dobrą atmosferę panującą nad wodą. Napotykani wędkarze życzliwie dzielili się informacjami o złowionych trociach, wymieniali przynętami i życzyli tradycyjnego "połamania kija". Pogoda nie do końca była nam sprzyjająca, ale na pewno całej winy na nią nie da się zepchnąć. W moim przypadku zabrakło szczęścia, na pewno popełnienie niewielkich, niemal niezauważalnych błędów przyczyniło się również do takiego stanu rzeczy. Wiem natomiast, że nie czuje się przegrany. Zawsze jest sukces - jeśli nie w postaci ryb, to na pewno w postaci nauki i gromadzenia doświadczenia. W przyszłości mam zamiar kontynuować trociową przygodę z cierpliwością oczekując na swój okaz.

autor: Janek Pisarski

 

 

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.